Port Perry. Cudny relaks w nudnym miasteczku.
Jak chociaż raz na kilka miesięcy nie wyjadę na noc za miasto to dostaje na głowę. Nie jestem wybredna. Może być gdziekolwiek. Byle się tylko przez kilka godzin odprężyć i zresetować. Tak właśnie było w zeszłym tygodniu. Za dużo pracy, za dużo spraw na głowie, a dodatkowo wizja rozpoczynających się lada moment wakacji z lekka mnie przytłaczała (nadmiar pracy dla człowieka pracującego 80% czasu z domu + biegające wokół dzieci to elementy niekompatybilne ) . Kiedy człowiek jest przepracowany to jego wydajność zwyczajnie spada, prawda? Decyzja zapadła szybko: dzieci do babci, dział “praca” w mózgu wyłączony, Ruby Woo do torebki i jedziemy!
Padło na Port Perry. Miejscowość oddalona godzinę od Toronto wydawała mi się odpowiednia: małe, romantyczne miasteczko, przy jeziorze. Na miejscu knajpki, winiarnia, browar, w pobliżu kasyno. Czego matka-Polka oderwana od garów i roboty może chcieć więcej?! 🙂
Na miejscu okazało się, że Port Perry to wcale nie malutkie miasteczko, tylko nawet spore miasto, dookoła obudowane twierdzą typowej, nowej podmiejskiej zabudowy. Samo centrum faktycznie jest jednak zabytkowe i dość urocze. Małe sklepiki i knajpy w starych kamieniczkach. Nie planowaliśmy ruszać się zbyt daleko, więc ten fragment miasta było po prostu idealny.
Zatrzymaliśmy się na noc w The Piano Inn 1884. To apartamenty w jednej ze starych kamieniczek, w której mieści się również mała restauracja ( z dość ograniczonymi godzinami otwarcia): The Piano Cafe. Na miejscu przywitała nas przemiła właścicielka obydwóch przybytków, która udzieliła nam kilku przydanych rad ( co jest w okolicy, w której knajpie wieczorem najlepsze jedzenie. itd…). Powiem wam, że The Piano Inn to faktycznie ładny “hotel”; co najważniejsze – bardzo czysty. Nasz apartament (Studio) wyglądał dokładnie tak jak na zdjęciach na stronie www hotelu. Okazało się, że w przeszłości to miejsce było siedzibą lokalnego fotografa, a skośny dach był częściowo przeszklony. “Mmmm, mogłabym tu mieszkać” pomyślałam sobie rzucając się na miękkie łóżko w rozmiarze king.
Kuchnia połączone jest z resztą apartamentu. Kawa na śniadanie – Keurig, w lodówce zimna woda, a w zamrażarce kostki lodu. W łazience za kuchnią, niewidoczny na zdjęciu, duży prysznic. Wspominałam już, że to miesjce jest czyste i przytulne?
Do Port Perry dotarliśmy właściwie wieczorem, więc zaczęliśmy od kolacji w pobliskiej knajpie: Jester’s Court. Smaczne jedzenie (barowe jedzenie ale gwiazdkę wyżej + kilka opcji bezglutenowych), miła atmosfera. Miejsce wygląda na ulubioną knajpę okolicznych mieszkańców. Drewniane stoły, drewniane ściany, grupki osób, które menu znają na pamięć, przy barze facet, któremu życie lekko zbrzydło ale przyjazna barmanka ma chwilę, żeby go wysłuchać i wziąć na fajkę na tyły knajpy. Siadamy w bocznej altanie- jedynym miejscu, w którym przez chwilę są wolne stoliki (bo na patio ponoć gryzą komary 😉 ).
… i idziemy na spacer po centrum i nad jezioro, bo do kasyna zwyczajnie nie chce nam się już jechać…
A tak wygląda Port Perry następnego, deszczowego poranka:
Małe śniadnie w Timie, gdzie stołuje się również Zbigniew Boniek (a może raczej jego lokalny sobowtór 😉 ) , który swierdził, że woli być trenerem małej druzyny w Port Perry niż szefem PZPN 🙂
Jeszcze tylko na moment do lokalnego browaru – Old Flame. Nazwy piwa w tym miejscu odnoszą się do byłych dziewczyn właściciela : “Brunette”, “Red”, “Dirty Blonde” 🙂
W drodze do domu zahaczamy o lokalną winiarnie, którą niełatwo znaleźć. Ocala Winery sprawia wrażenie miejsca niedopieszczonego. Sam sad i plantacja winogron, są, tak jak przystało na plantacje winogron, cudne, ale budynek i nie do końca zadbany i nie do końca pięknie pachnący…. ale próbowanie wina darmowe 🙂 Próbujemy kilku. Niektóre całiem smaczne, inne….paskudne. Skusiliśmy się na malinowe i dwa jabłkowe na wynos. Niestety po domowej degustacji malinowego jestem zdecydowanie zniesmaczona – to pseudo wino, zaprawione malinowym sokiem ( a ponieważ domowa produkcja wina to ulubiony temat mojego męża, to uwierzcie, zdążyłam się przekonać jak smakuje prawdziwe malinowe!). Jabłkowe czeka jeszcze na swoją kolej, na miejscu smakowało dobrze, więc nie skazuje go jeszcze na zagładę….. Generalnie jednak, po tym numerze z malinowcem jestem lekko zrażona i myślę, że tą winiarnie możnaby pewnie ominąć.
No! A teraz z powrotem do rzeczywistości!
TU znajdziecie recenzję dość fajnego hotelu dla dorosłych nad Niagarą: https://polki.ca/romantyczny-hotel-w-chyba-europejskim-stylu/
TU pisałam o Great Wolfe Lodge, do którego wybralismy się z dziećmi: https://polki.ca/great-wolf-lodge-swiatecznie-oswietlona-niagara/
KOMENTARZE